Podcast historyczny „Polenaktion. Historia w trzech odsłonach”

Zapraszamy Państwa do wysłuchania osiemnastego nagrania z serii podcastów historycznych pt. „Polenaktion. Historia w trzech odsłonach”. Tekst nagrania do odczytania na dole strony.

Portret rysunkowy postaci Żyda w jarmułce. Plakat zapowiadający kolejny odcinek podcastu historycznego w ramach projektu "Ślad pokoleń"

Plakat zapowiadający kolejny odcinek podcastu historycznego w ramach projektu „Ślad pokoleń”

Na początku lat 30. XX wieku w Niemczech zamieszkiwało około 50 tys. Żydów polskiego pochodzenia. Opuścili oni odradzające się po latach niebytu państwo polskie po I wojnie światowej, w poszukiwaniu pracy i w nadziei, że docelowo wyemigrują do Stanów Zjednoczonych. Żydzi ze Wschodu nie byli w Niemczech mile widziani, ponadto nie posiadali niemieckiego obywatelstwa, co okazało się później kluczowe. Od 1920 roku Żydzi z II RP posiadali polskie obywatelstwo, co w pewnym stopniu chroniło ich przed represjami, jakie nadeszły po 1933 roku. Ich sytuacja skomplikowała się wiosną 1938 roku, po dokonaniu anszlusu Austrii. Polski rząd, w obawie przed masowymi powrotami Żydów do Polski, postanowił anulować polskie obywatelstwo i zaprowadzić przymus aktualizacji paszportu w polskich konsulatach. Mieszkających poza granicami II RP przez okres dłuższy niż pięć lat, pozbawiono automatycznie obywatelstwa ze względu na „utratę więzi z państwem polskim”. Niejako korzystając z sytuacji państwo niemieckie zdecydowało się na deportację Żydów posiadających polskie paszporty w przeddzień terminu ich aktualizacji, 29 października 1938 roku. Dwa dni przed terminem szef służby bezpieczeństwa Rzeszy, Reinhard Heydrich, ogłosił rozporządzenie o wydaleniu około 17 tys. Żydów do Polski.

Projekt realizowany przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w Warszawie, we współpracy ze Stiftung Haus Oberschlesien, Kulturreferat für Oberschlesien, Oberschlesisches Landesmuseum w Ratingen.

Premiera podcastu: 29 grudnia 2023 (Facebook Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu)

Tekst podcastu „Polenaktion. Historia w trzech odsłonach”:

Na początku lat 30. w Niemczech osiedliło się około 50 tys. Żydów polskiego pochodzenia. Opuścili oni odradzające się po latach niebytu państwo po I wojnie światowej, w poszukiwaniu pracy i w nadziei, że wyemigrują do Stanów Zjednoczonych. Żydzi ze Wschodu nie byli w Niemczech mile widziani, ponadto większość nie posiadała niemieckiego obywatelstwa, co okazało się kluczowe. Od 1920 roku Żydzi II RP posiadali polskie obywatelstwo, co w pewnym stopniu chroniło ich przed represjami po 1933 roku. Ich sytuacja skomplikowała się wiosną 1938 roku, po dokonaniu anszlusu Austrii. Dramatyczne momenty polskich Żydów w Austrii wspomina Esther Schachter-Gever, urodzona w 1930 roku w Wiedniu. Wojenne przeżycia opisała w dwóch książkach – The Lucky Ones.

  1. True Story of Compassion, Courage and Faith (2014) i Reflection (2018). Jej ojciec – Israel Moses Schachter był szewcem, interesował się muzyką i tańcem. Pochodził z Rozwadowa. Matka, Otylia Mandel, zajmowała się domem. Obydwoje mieli polski paszport. Esther miała jeszcze młodszą siostrę – Ruth, przyszła na świat w 1938 roku. W marcu tego samego roku III Rzesza dokonała anszlusu Austrii. Rodzina Schachterów utraciła cały majątek. Israel Schachter trafił do obozu w Dachau. Matka podjęła dramatyczne starania o pozyskanie dla niego biletu do Szanghaju, żeby wyciągnąć go z obozu. Tylko ci z osadzonych, którzy mieli realną możliwość wyjazdu z Austrii, posiadali ważny bilet lub wizę, byli zwalniani. Kupiła bilet, choć Israel Schater nigdy z niego nie skorzystał. Esther natomiast, wraz z wieloma innymi żydowskimi dziećmi, miała trafić do rodziny zastępczej w Wielkiej Brytanii. Nie chciała jednak wyjechać, opuścić rodziców. Losy rodziny Schachterów przez moment, w trakcie ich ucieczki, związały się również z Bytomiem. Esther Schachter-Gever wspominała:

Po zwolnieniu mojego ojca z obozu rodzinie Schachterów pozostawiono nam miesiąc na opuszczenie mieszkania i wyjazd. W tym czasie moja mama zaczęła planować ucieczkę z Austrii. Nawiązała kontakt z osobami mającymi kontakty z przemytnikami, którzy za odpowiednią sumę przeprowadzali ludzi do Polski. Nie robili tego z sympatii dla Żydów, ale dla pieniędzy. Nie było wtedy żadnej innej możliwości, żeby legalnie wydostać się z Austrii.

(…) Moja babcia [Bella Mandel] nie chciała wyjechać, chciała zostać w Wiedniu. Wierzyła mocno, że starsze osoby nie będą szykanowane. Mówiła: Kto dotknie starą kobietę, co mogą mi zrobić? Co by zyskali nękając mnie? Zostanę tu i poczekam na wasz powrót…

Mieliśmy się udać się do Bytomia, gdzie wyznaczono punkt zbiorczy. Zbierało się kilka rodzin. Bytom znajdował się na granicy niemiecko-polskiej. Nie przejechaliśmy przez Czechosłowację, być może nie było takiej możliwości. Myślę, że po prostu taki był plan i wielu Żydów z Niemiec i Austrii wybierało wówczas taką drogę. Przyjechaliśmy do Bytomia. Umieszczono nas w punkcie zbiorczym. Umieszczono nas wszystkich w jednym pomieszczeniu. W nocy, w ciemnościach, przyszli po nas szmuglerzy. Nie widziałam twarzy, było zbyt ciemno. Zabrano nas do ciężarówki. wyszliśmy i zaczęliśmy iść. Nie pozwolono nam rozmawiać z sobą, nie mogliśmy kichać czy kaszleć. Trzymaliśmy się za ręce, tworząc łańcuch. Po ciemku wpadaliśmy jeden na drugiego. Przeszliśmy przez granicę i zostaliśmy przechwyceni przez polski patrol graniczny. Zabrano nas na stację kolejową, a następnego ranka odesłano z powrotem do Niemiec. Nie wpuszczono nas, ponownie znaleźliśmy się w piekle. Mój ojciec powiedział, że kolejnej nocy spróbujemy ponownie. Ci, którzy byli odpowiedzialni za przemycenie nas przez granicę nie dostali jeszcze zapłaty. Powiedziano nam, że tym razem nie mamy nic z sobą zabierać. Mieliśmy więc tylko to, co na sobie. Przemytnicy wybrał inną drogę, nocą przeszliśmy przez rzekę. Szliśmy bardzo cicho, żeby nie powodować ruchów wody. Siedziałam na barkach jednego z przemytników. Byłam przerażona, zamknęłam oczy. Moja siostra [Ruth] także została przeniesiona. Ubrania zdjęliśmy na brzegu, wszyscy mieli na sobie tylko buty. Po wyjściu z wody i wyschnięciu wszyscy założyli ubrania. Było chłodno, ale nie zimno. Wszystko to działo się jakieś trzy miesiące przed wybuchem wojny z Polską.

 

Polski rząd, w obawie przed masowymi powrotami Żydów do Polski, postanowił anulować polskie obywatelstwo i zaprowadzić przymus aktualizacji paszportu w polskich konsulatach. Mieszkających poza granicami II RP przez okres dłuższy niż pięć lat, pozbawiono automatycznie obywatelstwo ze względu na „utratę więzi z państwem polskim”. Niejako korzystając z sytuacji państwo niemieckie zdecydowało się na deportację Żydów posiadających polskie paszporty w przeddzień terminu ich aktualizacji, 29 października 1938 roku. Dwa dni przed terminem szef służby bezpieczeństwa Rzeszy, Reinhard Heydrich, ogłosił rozporządzenie o wydaleniu około 17 tys. Żydów do Polski. W zaplombowanych pociągach odtransportowano ich na granicę z Polską. W nocy z 27 na 28 października na stacjach w Zbąszyniu, Bytomiu, pod Chojnicami i Wschową oczekiwało kilka tysięcy Żydów, zostali potem przepędzeni przez granicę lub osadzeni w obozie przejściowym w Zbąszyniu. Moment ów wspomina Esther Ebe-Clifford urodzona w Monachium w 1920 roku, gdzie jej rodzice, Abraham i Selda, osiedlili w 1913 roku. W rok później rodzina przeniosła się do Frankfurtu nad Menem. W 1936 roku ojcu Esther odmówiono zezwolenia na prowadzenie sklepu, z uwagi na polsko- żydowskie pochodzenie. W kolejnych miesiącach Abraham Ebe podjął próbę pozyskania dokumentów dla pięcioosobowej rodziny, w tym dwóch córek – Rosy i Esther oraz synka Leo, celem wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Pod koniec października wszystkich deportowano na granicę polsko- niemiecką w Bytomiu. Esther została rozdzielona z resztą rodziny i po krótkim pobycie w więzieniu wróciła do Frankfurtu. Mieszkanie zostało zajęte, ona sama ukrywała się na strychu. Dzięki pomocy znajomych uzyskała wizę i wyjechała do Wielkiej Brytanii. Jej najbliżsi zginęli podczas wojny. Wspominała:

Nadszedł 1938. To był zły czas. Słyszeliśmy tu i ówdzie o wielu incydentach. Wielu zostało bez powodu aresztowanych. Najgorsze okazały się doświadczenia, jakie dotknęły nas w 1938 roku, 28 października. Było nas pięcioro, rodzice, siostra, brat i ja. Tego właśnie dnia, o piątej rano, pięciu SS- manów zastukało do drzwi. Popchnęli drzwi, krzycząc: Ubierać się, będziecie deportowani! Wychodzić! Rodzice pytali, o co chodzi, po co? Odpowiedź brzmiała ostro: Jesteście deportowani! Macie pięć minut! Ubraliśmy się pośpiesznie i moja matka chciała zaparzyć herbatę, coś ciepłego, to był zimny i deszczowy dzień. Po kilku minutach byliśmy gotowi. Matka zapytała, czy możemy wziąć coś z sobą? Nie, niewolno! – brzmiała odpowiedź. Wyszliśmy. Moja matka nie była w stanie wystarczająco szybko zejść ze schodów, jeden z ss-manów zepchnął ją, zraniła się w nogę. Na zewnątrz czekała sporych rozmiarów ciężarówka. W niej byli mężczyźni, kobiety i dzieci. Zabrała nas do więzienia. Po drodze dołączyli kolejni ludzie, Żydzi. Wepchnięto nas do cel. Zostaliśmy w nich cały dzień, w których było coraz więcej ludzi, tak że nie było już czym oddychać. Wieczorem kazano nam wstać i załadowano na ciężarówki. Pamiętam jak wspinałam się po stopniach, żeby do niej wejść. Zawiozła nas na dworzec kolejowy we Frankfurcie, gdzie oczekiwało już wielu innych ludzi. Wsiedliśmy do pociągu i dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że będziemy deportowani do Polski. Pytano siebie nawzajem: Deportują nas? Dokąd jedziemy? Wśród nas byli tylko polscy Żydzi. (…) Podróż pociągiem trwała wieczność. Nie mieliśmy nic do jedzenia, ani do picia. Wielu mdlało po drodze. (…) Pociąg zatrzymywał się kilka razy. Za każdym razem wszyscy musieli wysiadać. Ludzie stali ustawieni kolumnami, po siedmiu lub sześciu. SS-mani z karabinami pilnowali nas, byli ustawieni z przodu i z tyłu. Myślę, że mogło nas [Żydów] być około 1,5 tys. osób. Ludzie trzymali się blisko siebie, bo nikt nie chciał stracić kontaktu z rodziną. Pociąg, którym jechaliśmy, to nie był jakiś specjalny pociąg, a regularne połączenie. Wreszcie dotarliśmy, nakazano marsz. Więc maszerowaliśmy! SS-mani szli obok gęsiego, z wycelowanymi cały czas w nas karabinami. I tak przez dłuższy czas maszerowaliśmy. Znaleźliśmy się w Bytomiu, na granicy z Polską. Wydawano nam różne rozkazy: na lewo lub na prawo, ręce do góry! Kazano nam okazać dokumenty. Wydawało się, z tego co obserwowaliśmy, że jest w tym wszystkim jakiś porządek. (…) Maszerowaliśmy w stronę polskiej granicy. Kazano się nam zatrzymać i po raz ostatni zostaliśmy poddani niemieckiej kontroli. Kazano nam podnieść ręce do góry, trzymając w dłoni dokumenty, którymi posługiwali się tyko polscy Żydzi. Widniały na nich nazwisko, imię, mężczyźni mieli dodatkowo dopisane imię Israel, a kobiety Sarah. (…) Figurowałam na dokumentach ojca, bo nie miałam wtedy jeszcze ukończonych osiemnastu lat.

 

Byłam zmęczona, głodna i spragniona. Nie pamiętam dlaczego nie podniosłam rąk do góry. Rozkazano mi to zrobić, ale przede wszystkim dlatego, ze nie miałam dokumentu w dłoni lub też z innego powodu. Następne, co sobie przypominam, to jak ktoś ze służb wspomagających SS-manów, wycelował we mnie karabin i kazał mi wyjść z kolumny. Tylko mnie, moim rodzicom nie. Próbowałam wyjaśnić, że dokument ma w ręku mój ojciec, ale nikt nie chciał mnie słuchać. (…) Moja rodzina trzymała mnie za rękę, szczególnie moje młodsze rodzeństwo. Wreszcie puściłam ich. Moja matka płakała, powiedziała: Nie, zostań tu! Tłumaczyła, że moje dokumenty ma mąż, mój ojciec. Wreszcie ktoś pozwolił mi zostać. Rozkazano mi ustawić się twarzą do ściany. Nie byłam jedyna, było wielu takich jak ja, którzy stali na poza kolumną deportowanych Żydów, m.in. młode matki z nowonarodzonymi dziećmi. (…) Wszystkich było około 50. Pomyślałam wtedy: O Boże, a jeśli oni mi coś zrobią, jeśli mnie zastrzelą? Poczułam ulgę, kiedy usłyszałam rozkaz: Marsz! Nie mogłam się odwrócić, bo stałam twarzą do ściany. (…) Maszerowaliśmy, trwało to chwilę. Słyszałam jednak głośne oddalające się kroki osób, kierujących się w drugą stronę. Kazano nam zawrócić i załadowano nas na ciężarówkę. Stojąc widziałam z daleka ostatnich maszerujących z kolumny deportowanych. Starałam się rozpoznać kogoś z moich bliskich… Nie udało mi się. Ciężarówka przywiozła nas do synagogi, którą przekształcono w tymczasowe więzienie, oczekując na kolejnych deportowanych, którzy mieli się pojawić. Zgromadzono nas na dziedzińcu przed synagogą. Żydzi stamtąd, z Bytomia, przyszli do nas i przynieśli nam jedzenie. To byli niemieccy Żydzi, którzy wówczas nie zostali deportowani. (…) Nie wiem ile czasu to trwało, jeden dzień czy kilka. Nie pamiętam. Zaprzyjaźnialiśmy się z sobą, szczególnie młodzi ludzie. Jeden z nich powiedział: Brama jest otwarta, po prostu wyjdź! Czekają dwa samochody, zabierzemy was do pociągu! Wyszło nas pięcioro, zostaliśmy wepchnięci do samochodu i zawiezieni na stację. Dowiedziałam się potem, że pozostali kilka godzin później również zostali zwolnieni, a następnie przewiezieni do Polski. Zawrócono ich, ponieważ rząd w Polsce zadecydował, że nie zostaną wpuszczeni. Zamknięto granicę.

Abraham Goldberg urodził się w Altenburgu, w 1923 roku. Ojciec Wilhelm trudnił się handlem, matka Eugenia zajmowała się domem i pomagała ojcu w prowadzeniu sklepu. Obydwoje wyemigrowali do Niemiec z Galicji poszukując lepszych warunków bytowych. Altenburg był małym miastem. W 1933 roku, gdy swoje triumfy w Niemczech świeciła partia nazistowska, wstąpił w szeregi uczniów gimnazjum. Altenburg był niewielkim miastem i stosunkowo szybko zaprowadzono w nim zasady narzucone przez nową władzę. W 1934 roku został usunięty ze szkoły, koledzy – wówczas już członkowie Hitler Jugend – odwrócili się od niego. Rodzice zadecydowali o zapisaniu go do gimnazjum w Lipsku. Codzienne dojazdy były uciążliwe. W 1938 roku również w Lipsku, w którym społeczność żydowska obejmowała około 30 tys. osób, antysemicka retoryka rozprzestrzeniała się na wszystkie płaszczyzny życia społecznego. Żydom odmawiano wstępu do instytucji kulturalnych i obiektów sportowych. Rodzinę Goldbergów deportowano do Polski. Osiedli potem we Lwowie. Abraham Goldberg wspominał moment wywózki:

Nigdy nie zapomnę 28 października 1938 roku. Dotarłem na stację kolejową w Lipsku, gdzie spotkałem sąsiada z Altenburga. Zaczął mnie wypytywać o sytuację w mieście. Dowiedziałem się od niego, że w Lipsku policja weszła do żydowskich domów i aresztowała całe rodziny. Uznałem, że muszę jak najszybciej wrócić do domu, żeby ostrzec ich, co się dzieje. Po przyjeździe pędziłem co sił. Dotarłem wreszcie do naszego domu przy Kornmarktstrasse 21. Zobaczyłem jednak, że policja już mnie uprzedziła. Matka i siostra zostały uwięzione w domu, nie pozwolono im wyjść. Poszukiwano mojego ojca, któremu udało się uniknąć obławy. Kilka godzin później nakazano nam spakować walizkę i niezbędne rzeczy, po czym zabrano nas do miejscowego więzienia. Wieczorem przewieziono nas na stację kolejową, wsadzono do wagonów. Pod eskortą przetransportowano nas do Lipska. Tam trzy perony oddzielone były od pozostałych kordonem policji. Pociągi były już podstawione. Plotka głosiła, że przywożą tu wszystkich polskich Żydów. Wielu z nich pospiesznie udało się do polskiego konsulatu, gdzie otrzymali schronienie. Policja nie mogła wejść na teren konsulatu. Wspólnie z nami, w pociągu, jechali nasi krewni – siostra mojego ojca, Tzila Goldberg. Jej najstarszy syn, Emanuel, na krótko przed tymi wydarzeniami otrzymał dokumenty zezwalające mu na wyjazd do Eretz Israel. W ostatniej chwili udało mu się uniknąć deportacji. Pamiętam słowa jego matki: Kto wie, kiedy znów się spotkamy! Do ich spotkania nigdy już nie doszło, wszyscy zginęli. Ruszyliśmy pociągiem w dalszą podróż. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Nasz ojciec również do nas dołączył, kiedy dowiedział się, że jesteśmy w transporcie ewakuowanych osób. Przynajmniej byliśmy razem. Jechaliśmy całą noc. Przywieziono nas do Bytomia. Kazano nam następnie wsiąść do samochodów. Jeden ze strażników poinformował nas, że niemiecki rząd ma nas już dosyć, bo jesteśmy polskimi Żydami i mamy swoją ojczyznę i tam powinniśmy mieszkać. Zawieziono nas na pas ziemi niczyjej. Pieszo udaliśmy się w stronę granicy polskiej. Polscy strażnicy byli zaskoczeni widokiem tak sporej grupy ludzi, dorosłych i dzieci, obładowanych tobołami. Kiedy wyjaśniło się, że zostaliśmy deportowani z Niemiec odmówiono nam możliwości przekroczenia granicy i nakazano powrót do Niemiec. Oni chyba także mieli nas już dosyć. Wróciliśmy zatem z powrotem do punktu granicznego, tam jednak otrzymaliśmy komendę: Natychmiast wracajcie do Polski, jeśli nie, to zostaniecie rozstrzelani! Zawróciliśmy, byliśmy zdesperowani. My i cały nasz dobytek znalazł się w pasie ziemi niczyjej. Siedzieliśmy i klęczeliśmy na ziemi. Padało całą noc. Byliśmy przytuleni do siebie i obojętni na to, co się z nami stanie. Rankiem strona polska zdecydowała się nas wreszcie wpuścić, po uzyskaniu specjalnego zezwolenia z Warszawy. Gdy przekroczyliśmy granicę nikt już się o nas nie troszczył. Każdy mógł udać się tam, gdzie chciał. Pojechaliśmy więc do Stanisławowa w Galicji, gdzie mieszkali rodzice mojej matki. Po drodze, niemal na każdej stacji, czekali na nas miejscowi Żydzi. Podawali nam napoje, chleb do zjedzenia, a nawet drobne sumy pieniędzy. Dwa dni później dotarliśmy do celu. Mój ojciec nie mógł znieść sytuacji, w której cały nasz majątek pozostał w Niemczech, a my nie mieliśmy środków do życia. Postanowił wrócić i wszystko spieniężyć. Formalne prośby nie odniosły jednak skutku. Pojechał więc do Katowic, granicę udało mu się przekroczyć z pomocą przemytników. Kilka dni później nadszedł od niego list z Altenburga. (…) W tym czasie dotarliśmy do Komitetu dla Uchodźców. Dostałem tam płaszcz, podano mi go ze sterty ubrań podarowanych przez miejscowych. Moja matka nie przestawała płakać, nie potrafiła znieść faktu, że ona, zamożna kobieta z Niemiec, musi prosić o pomoc innych ludzi. Wyprowadziliśmy się potem na wieś pod Przemyślem, do rodziców mojego ojca, następnie przeprowadziliśmy się do Lwowa.

„Polenaktion” wywołała protesty ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zagrożono wydaleniem z Polski obywateli niemieckich. Ostatecznie „Polenaktion” przerwano.